sobota, 6 października 2012

Kobiety równe i równiejsze

Nie mogę określić się mianem feministki, co nie znaczy, że neguję wszystkie ich postulaty. Przeciwnie – z większością się zgadzam, dopóki nie powodują więcej złego niż dobrego.
Na przykład takie zapędzanie się w kozi róg – znane mi emancypantki walczą o to, żeby każda z nas mogła rozporządzać swoim ciałem wedle własnego sumienia (popieram!), a z drugiej strony wmawiają „kurom domowym” (również tym z wyboru), że stają się niewolnicami i powinny mieć ambicje większe niż gotowanie zupek i zmienianie pampersów (pozdrawiam moje szanowne koleżanki radykałki :) ). To jak z tą wolnością i możliwością wyboru w końcu jest? Koleżanki zwykle mieszają się, gdy zadaję im to pytanie.

Mój instynkt macierzyński również zupełnie nie wpisuje się w ramy feministycznego światopoglądu – wierzę, że to coś więcej niż hormony wariujące po urodzeniu dziecka (choć nie wykluczam, że mogę się mylić, aczkolwiek dziecka nigdy nie rodziłam, a mityczny instynkt czuję). W przeciwieństwie do feministek wierzę też, że kobieta może nazwać się spełnioną nawet wtedy, gdy jest „tylko” matką i „tylko” zajmuje się domem, choć sama na pewno nie zdecydowałabym się na taki schemat.  I last but not least – z przyjemnością kupuję kolejną parę butów płacąc kartą męża, absolutnie nie mając przy tym wyrzutów sumienia.

Jednak nie o feminizmie chciałam dziś pisać, a wstępna dygresja poszła o krok za daleko (choć nie bez powodu). Przejdźmy zatem do rzeczy. Oficjalnie ogłaszam, że zamiast łączyć, dzielę kobiety – na równe i równiejsze. I robię to dla ich, wróć, dla naszego dobra. A wszystko zaczyna się w gabinecie lekarskim.

Mój pierwszy lekarz widząc wyniki badań (podstawowe hormony, które zbadałam z własnej inicjatywy), z których na pierwszy plan wybijała się widoczna hiperprolaktynemia (wcale nie mała) i niedoczynność tarczycy (nie tragiczna, ale wystarczająca do wywołania problemów z ciążą), oraz diagnozując torbiele jajników, stwierdził, że nie będzie mnie leczyć. Światowa Organizacja Zdrowia bowiem podaje, że zdrowa para zachodzi w ciążę średnio w przeciągu dwóch lat i dopiero po tym czasie, w przypadku niepowodzeń, powinna udać się do specjalisty. Prześledźmy to zdanie jeszcze raz. Przeczytajmy je uważnie. I znajdźmy logiczny błąd w postępowaniu lekarza mojego i wielu innych. Uderzający błąd. (...) zdrowa para zachodzi w ciążę średnio w przeciągu dwóch lat i dopiero po tym czasie, w przypadku niepowodzeń, powinna udać się do specjalisty – znaczy to ni mniej, ni więcej, co tyle, że lekarz dający zalecenie spokojnego oczekiwania powinien mieć pewność, że kobieta, która do niego przychodzi jest zdrowa, a jej mąż ma spermę, która nie budzi zastrzeżeń. A skąd ma mieć tę pewność? No chyba z badań.

Dlaczego w takim razie postępowanie znacznej większości lekarzy jest następujące – na wizytach wmawiają pacjentkom, że „trzy, pięć, dziewięć miesięcy to za mało, żeby się martwić”? Czy po standardowym badaniu mają pewność, że kobieta i jej partner znajdują się w grupie zdrowych par, do których odnoszą się oficjalne  statystyki Światowej Organizacji Zdrowia? No nie, zdecydowanie. Lekarz, tak jak ja, powinien kobiety podzielić. Jak? W bardzo prosty sposób, niestety dla wielu medyków wykraczający ponad ich możliwości (a być może wynikający z chorego czy odgórnie narzuconego systemu oszczędzania na pacjentach, na zasadzie – „teraz sobie przyoszczędzę”, bez zastanowienia, że dłużej i w nieumiejętny sposób leczony pacjent będzie kosztował trzy razy więcej; kolejna sprawa – większość z nas i tak chodzi do ginekologa prywatnie i sama płaci za badania, więc tym bardziej nie rozumiem tej niechęci do zlecania badań, ale to już temat na inną notkę). Na pierwszej, drugiej, czy trzeciej – najpóźniej – wizycie powinien wysłać je na szczegółowe badania. Nic wielkiego, prawda? Szkoda, że tylko w teorii.

Co dadzą takie badania zaraz na początku starań? Przesieją kobiety równe i równiejsze. Kobietom równym, których wyniki okażą się prawidłowe, ich hormony nie będą rozregulowane, tarczyca zdrowa, narządy o prawidłowej budowie i jednorodnym endometrium, bez infekcji, HPV i innych jakże ciekawych przypadłości, bez problemu będzie można z czystym sumieniem powtórzyć regułkę: Światowa Organizacja Zdrowia podaje, że zdrowa para zachodzi w ciążę średnio w przeciągu dwóch lat i dopiero po tym czasie... Wszak tak właśnie jest. Zapłodnienie jest tak wielce skomplikowanym procesem, wymagającym od partnerów niezwykłego zgrania w czasie, gorącego temperamentu, braku bólu głowy w „tych dniach” i możliwości wymigania się z delegacji na „ten czas”, że choć starania czasem się wydłużą, zdrowe organizmy w końcu dopną swego i natura zwycięży.

Kobiecie chorej, równiejszej, powtarzać tego nie można. Kobieta równiejsza, widząc swoje wyniki i mając świadomość takich a nie innych nieprawidłowości, nie będzie zadowolona z powyższej odpowiedzi. Kobieta równiejsza nie ma powodów, by wierzyć, że będąc chorą, ma takie same szanse na zajście w ciążę w tym samym przedziale czasowym, co kobieta równa, zdrowa. Kobietę równiejszą należy leczyć od razu, nie licząc na to, że natura sama sobie poradzi (czasem przecież trzeba jej pomóc), że kobieta posłucha tej rady (jeśli naprawdę pragnie dziecka, to nie posłucha), że uwierzy w powodzenie takiego działania (jeśli chociażby ma Internet, to nie uwierzy) i będzie siedzieć cicho, żeby nie urazić wielce szanownego jaśnie pana doktora (ona go po prostu zmieni – jeśli nie po najbliższej wizycie, to po kolejnej, nie omieszka też ocenić go na którymś z licznych forów). Lekarz natomiast, jeśli nie z racji swojego zawodu, to przynajmniej ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości, powinien mieć świadomość i przyznać to przed pacjentką, że problemy same w magiczny sposób nie znikną. Jeśli ma wątpliwości, czy poradzi sobie z jej przypadkiem, powinien od razu zaproponować wizytę u innego specjalisty, a nie zwodzić, licząc na pomyślne rozwiązanie sprawy.

Przedłużające się starania to nie za małe skórzane buty, które z czasem się rozchodzą i przestaną obcierać. Złe wyniki mogą zamienić się w poważne choroby i zwlekanie z podjęciem bardziej zaawansowanych kroków jest tylko przesunięciem w czasie, zamieceniem sprawy pod dywan, a nie rozwiązaniem. Nie da się też nie zauważyć tego, że irytacja, stres, złość, smutek, poczucie winy i inne przypadłości pojawiające się po szóstym, dziesiątym i piętnastym negatywnym teście ciążowym, wpływają nie tylko na kondycję psychiczną, ale i fizyczną. Naturalnie, tak długie oczekiwanie na potomka może w przyszłości sprawić, że bardziej docenimy macierzyństwo, ale jakim kosztem? Wiarę w to, że kiedy bardzo czegoś chcemy, pragniemy i myślimy o tym nieustannie, cały wszechświat stawi się za nami i pomoże w spełnieniu marzenia, zostawmy miłośnikom prozy Paulo Coelho. No i może Moniki Richardson. Reszta powinna oddać się w ręce specjalistów.

Mam świadomość, że nie ma nic odkrywczego w tym, co napisałam. Większość z nas to wszystko wie. Ale nie wystarczy wiedzieć, my, kobiety, musimy to po prostu wykrzyczeć, wywrzeszczeć i się nie dać. W przeciwnym razie można zwariować – widzę to po sobie. Zatem jeśli jesteś kobietą równą, życzę Ci dużo przyjemnego seksu. Jednak jeśli jesteś kobietą równiejszą, życzę Ci przede wszystkim dużo siły.  

4 komentarze:

  1. Ale to co piszesz to dotyczy standardowego leczenia w ramach ubezpieczenia. W Klinice Nieplodności nie robili takich problemów-był problem, zaczeli to badac nie patrzą od kiedy się staramy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam 34 lata i nigdy nie byłam u "państwowego" ginekologa. Zawsze prywatnie.
      Rok temu na wizycie powiedziałam, że chcemy z mężem starać się o dziecko (wiem, może się to wydawać późną decyzją, ale my jesteśmy małżeństwem dopiero od roku; późno się odnaleźliśmy :)). I nie dostałam skierowania na żadne badania. W międzyczasie byłam u tego samego lekarza na kontroli. Miesiąc temu na wizycie powiedziałam, że niepokoję się tym, że nam się udaje. Lekarz powiedział, że daje nam jeszcze dwa miesiące, bo jeszcze nie ma się czym martwić. Teraz już nie uwierzyłam. Od razu poszłam do innego, który od razu dał mi bez pytania skierowanie na całą serię badań, zrobił kilka razy usg. Mówiąc, że nie możemy sobie już pozwolić na stratę choćby jednego cyklu. Tym bardziej, że okazało się, że nie mam owulacji!!!
      Gdyby poprzedni lekarz zajął się mną odpowiednio, od roku już bym się leczyła, a kto wie, może byłabym już w ciąży!
      Dodam, że pierwszy lekarz ma świetne opinie. Nie chodziłam do pierwszego lepszego. I słono płaciłam za wizyty.
      Bez sensu powołujesz się na klinikę niepłodności.

      Usuń
    2. Co bez sensu? nie kumam.

      Usuń
  2. Anonimie, nie tylko standardowego i nie tylko w ramach ubezpieczenia. Ja leczę się prywatnie, większość kobiet z problemami, które znam (o ile nie wszystkie) - również. To po pierwsze. Po drugie - ile znasz osób, par, które już w pierwszym miesiącu starań udają się do klinik leczenia niepłodności? No właśnie. Ja piszę o tym czasie, zanim większość kobiet z niepłodnością tam wyląduje (zapewne zrobi to prędzej czy później), a to trwa. Ten czas jest właśnie najgorszy, zwłaszcza wtedy, gdy lekarze po każdej wizycie twierdzą, że wszystko z nami ok (choć wyniki nie są już tak łaskawe), że już w tym miesiącu powinnyśmy być w ciąży, a znowu nie jesteśmy. Gdyby były normalne badania przesiewowe, kobiety od razu wiedziałyby na czym stoją - czy mają nadal chodzić do "swojego" doktora, czy powinny zrobić krok dalej. Inaczej - marnotrawienie cennego czasu i stres. Dodatkowo dochodzi fakt, że nie wszystkich stać na wizyty w prywatnych klinikach. Znajoma po pierwszej wizycie (200 zł) musiała wykonać badania, których łączny koszt przekroczył 900 zł - w żaden sposób nie są refundowane, a przecież koleżanka składki płaci. A co z kobietami, których nie stać? Czy lekarze w publicznych, a "nawet" w prywatnych, przychodniach mają prawo zrzucać obowiązek wyleczenia tych kobiet na prywatne i drogie kliniki, na które nigdy większości pacjentów nie będzie stać? Czy dochodzimy do wniosku, że dzieci nie są dla wszystkich?:) Swoją drogą, o takich klinikach na pewno będę jeszcze pisać, więc jeśli chciałabyś się podzielić wiedzą, to zapraszam:) Serdeczności, A.

    OdpowiedzUsuń